Udało mi się wreszcie przebrnąć przez gigabajty zdjęć z ostatniego wyjazdu w Pieniny :-). Przyszedł zatem czas, by napisać słów parę o dwóch skoroświtach przeżytych na Spiszu.
Ponieważ prognozy pogody niezmiennie pokazywały spore zachmurzenie – zaczęłam szukać w miarę wysokiego wzniesienia, by dać sobie szansę znalezienia się powyżej górnego poziomu chmur. W Pieninach pozostawało mi jedynie nocne wejście na Trzy Korony lub Sokolicę, ale tę przyjemność zostawiłam sobie na inna porę roku ;-).
Szukałam zatem dalej - czyli na Spiszu. Wybór padł na wieś Łapszanka (w Łapszach Wyżnych droga w bok koło kościoła) położoną ok. 990 m.n.p.m. z szeroką panoramą Tatr (głównie Bielskich) oraz Magury Spiskiej (zdjęcie panoramki w poprzednim poście).
Ze Sromowiec wyjechałam grubo przed świtem, by na czas być na miejscu. Kiedy dojechałam do Łapszanki – zaledwie na wschodzie mieniły się pierwsze kolory dnia, a wokół panowała jeszcze senna noc.
Ponieważ z racji śniegu nie dało się zjechać na pobocze - zaparkowałam samochód na drodze – licząc na niewielki ruch lokalny (było to już za wsią, w kierunku Jurgowa) i wlazłam po kolana w śnieg, szukając dogodnej miejscówki na wschód słońca. Zapowiadał się ciekawie. Tatry pięknie rysowały się na tle jeszcze ciemnych chmur, a na wschodzie – niebo co chwila przybierało inny odcień. W pewnym momencie zdało mi się, że patrzę przez różowe okulary – cały krajobraz nabrał pastelowego kolorytu.
Następnie - chmury oświetlone wschodzącym słońcem przybrały fakturę krwisto-czerwonych pasków (była to chyba pierwsza zapowiedź halnego),
by za chwilę błysnąć złotem….
Niestety - słońce tak hojnie dzielące się kolorami z niebem – jakby zapomniało o ziemi :-(. Kiedy przyszła godzina wschodu – nic się nie wydarzyło – długi wał chmur jak parawan zasłonił zazdrośnie światełko. Dopiero po dłuższym czasie (nie wiem – może było to pól, a może i cała godzina), z całą mocą zajaśniało na widnokręgu. Ale było już grubo po ósmej – kolory zniknęły, nastał słoneczny dzień.
Czas było uwolnić nogi z przymarzniętego do butów śniegu i ruszyć w drogę powrotną, zanim ruch samochodowy w Łapszance się wzmoże ;-)
***
Zadowolona ze spektaklu dnia pierwszego – drugiego dnia również postanowiłam popróbować szczęścia w tym samym miejscu. Tym razem droga wydała mi się jeszcze krótsza, bo już dobrze znana i znów przyjechałam na poranne zorze.
Z początku rozczarowana byłam brakiem chmur w tle Tatr – wydały mi się jakieś takie gołe i smutne… ale już wkrótce, wraz z nadejściem godziny wschodu – chmury również zaczęły się przebudzać.
Wkrótce było ich na tyle dużo, że ponownie zaczęły zagrażać wschodzącemu słońcu. Rozpoczęła się niezwykle widowiskowa walka światła z cieniem – chmur ze słońcem.
Nie wszystko dało i nie wszystko udało się uwiecznić na matrycy, ale wyglądało to mniej więcej tak:
Po jakiejś godzinie wszystko ucichło – nastąpił podniebny rozejm.
Znów w pięknym słońcu wracałam do domu na zasłużone śniadanie :-).
Zdjęcia piękne, do tego malownicze i trafiające do wyobraźni opowiadanie. Pozdrawiam i gratuluję, zygmuntu
OdpowiedzUsuńDzięki Zygmuncie :-)
OdpowiedzUsuńpięknie patrzysz na świat
OdpowiedzUsuńDzięki :-)
OdpowiedzUsuń