Pomysł wypadu do Wenecji zrodził się jeszcze w grudniu, kiedy okazało się, że przelot wizzairem w obie strony porównywalny jest cenowo z pociągiem do Wrocławia ;-)
W międzyczasie wulkaniczne pyły znad Islandii, kursujące po niebie Europy, postawiły nasz wypad pod znakiem zapytania... lotniska w Hiszpanii były zamknięte, a my też - do ostatniej chwili nie wiedzieliśmy czy polecimy... a nawet jeśli, to kiedy wrócimy? ;-)
Zakończyło się jednak tylko dwugodzinnym opóźnieniem i wieczorem, w ciepłym świetle zachodzącego słońca witaliśmy już Wenecję - płynąc tramwajem wodnym (vaporetto) główną "aleją" miasta - czyli Canale Grande :)
Pierwszy spacer po Wenecji odbył się już w tajemniczym świetle latarni...
Wenecję według mnie, najlepiej smakuje się nocą oraz wczesnym rankiem. Nie ma wtedy tłumu turystów wpadających na parę godzin, by "zaliczyć" słynne miasto na wodzie ;-)
No, prawdę mówiąc- o piątej rano - w ogóle turystów nie ma ;-) Tylko z rzadka jakiś zaspany wenecjanin idąc do swej pracy - jak zjawa przemknie się wąską uliczką... Wszystko śpi, nawet łódki i gondole przykryte niebieskim brezentem...W dzień - gwar...
Obok siebie, poniekąd równolegle toczy się życie dwóch Wenecji - miasta-muzeum, zadeptywanego codziennie przez miliony turystów i miasta-domu, którego mieszkańcy próbują normalnie żyć... jeśli w ogóle można tu mówić o "normalnym" życiu ;-)
Ale w przeciwieństwie do innych miast - tutaj życie toczy się przede wszystkim na wodzie... :-)
Na wodzie też spotkała mnie miła niespodzianka - pod jednym z trzech mostów na Canale Grande - Ponte Accademia - siedziała sobie czapla nadobna! :-) Znając nasze "polskie" czaple - siwą i białą - zdziwiłam się, że jest taka mała - właściwie nie większa od mew, które licznie szturmowały wszystkie placyki i zaułki miasta.
W dodatku w przeciwieństwie do swych polskich kuzynek - nie była płochliwa... a może to tylko dlatego, że wydawało jej się, iż nikt jej nie widzi? ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz